Ostatnie dni upływają nam pod znakiem ołowianych chmur i dużych opadów. Wykorzystujemy ten czas aby trochę więcej popracować a w wolnych chwilach (w zasadzie innych nie mamy) relaksujemy się czytając książki i chodząc na jogę. Jak wspominałem, nie jesteśmy tutejszym jedzeniem zbytnio zachwyceni, ale znaleźliśmy kilka potraw, które nam wyjątkowo smakują. Lubimy od czasu do czasu sami coś sobie przygotować w kuchni, więc postanowiliśmy zapisać się na dwudniowy kurs gotowania. Spośród kilku szkół na wyspie wybraliśmy „Time for Lime”, czyli, że niby czas na limonkę. Do wyboru skłoniły nas pozytywne opinie na innych blogach które czytamy i bezproblemowe dostosowanie do naszych preferencji wegetariańskich. Tym sposobem, po ustaleniu interesującego nas menu, czekały nas dwa dni pięciogodzinnych zajęć.
Formalności
Time for Lime znajduje się na samym końcu plaży Klong Dao i działa przez cały rok (co na wyspie nie jest wcale takie oczywiste, ponieważ poza sezonem większość miejsc jest zamknięta), ale w trakcie sezonu miejsca zapełniają się dość szybko, więc najlepiej zapisać się co najmniej dwa dni wcześniej. Wystarczy udać się bezpośrednio do restauracji, wpłacić depozyt w wysokości 1000 bahtów a resztę dopłacić w dniu kursu. W naszym przypadku, dwa dni gotowania kosztowały 3200 bahtów na osobę. Oferują także usługę transportową, czyli mogą każdego odebrać z dowolnego resortu a po zajęciach odstawić na miejsce. My na kurs docieraliśmy skuterami z dość prozaicznego powodu – nie znaliśmy adresu naszego domu (i nadal nie znamy!).
Przebieg zajęć
Na miejsce wystarczy dotrzeć kilka minut przed rozpoczęciem zajęć aby odebrać wydruk z przepisami na bieżące zajęcia. No, chyba,że chce się od razu nawiązywać nowe znajomości – wtedy można przybyć wcześniej. O godzinie 16:00 oczom uczestników ukazuje się instruktorka o imieniu Mai – Tajka z krwi i kości. Do filingranowych nie należy, jest raczej bardziej z tych „mamuśkowatych”. Zaprasza wszystkich przybyłych na piętro i rozpoczyna się krótkie wprowadzenie do tajskiej kuchni. Mai mówi po angielsku z tak zniewalającą manierą, że z łatwością zyskuje sympatię. Dzięki jej zabawnemu wykładowi dowiadujemy się między innymi, że kuchnia tajska jest taka wyjątkowa, ponieważ w każdym daniu łączy trzy smaki: słodki, słony i kwaśny. Dowiadujemy się także, że w daniach znajdują się składniki w formie „nie jedz mnie”. W naszej kuchni z reguły to, czego się nie je, wyciągamy przed podaniem, ale w Tajlandii tak to nie działa. Po krótkiej prezentacji już było dla mnie jasne, dlaczego zielone curry było tak obrzydliwe. Trzeba było nie jeść trawy cytrynowej i galangal, który podszywał się pod imbir. Do wszystkich mających zamiar odwiedzić Tajlandię apeluję, nie jedzcie w daniach następujących rzeczy:
- papryczek chili w całości
- imbiru pokrojonego w plastry (tak naprawdę to galangal)
- trawy cytrynowej ciętej skośnie
- zielonych liści, jeśli nie są bazylią i nie są pokrojone
Jednym z pomysłów, było wywieszenie ogromnego plakatu na lotnisku w Bangkoku, ze zdjęciem jedzenia w formie „don’t eat me” 😉 Mai przytaczała również ciekawe anegdoty z życia kulinarnego Tajów. Nasze zachodnie jedzenie określiła mianem „dziecięcego” w kategoriach ostrości. Trzeba przyznać, że zaprawieni w boju lokalsi są nie do zdarcia. Dla przykładu, w sałatce z papai Marta toleruje max jedną papryczkę chili a ja dwie. Standardowy taj w południa, bierze na klatę dziesięć. Zapewniam Was, że każda jedna dodatkowa papryczka to kolejny poziom piekła. Według jej opowieści, menu statystycznego Taja jest „dość” monotonne, delikatnie mówiąc. Na śniadanie – ryż z curry. Na obiad – ryż z curry. Na kolację, zgadnijcie co – ryż z curry. Generalnie – ryż do porzygu.
Po krótkiej przerwie dostawaliśmy fartuchy do gotowania na własność i zajmowaliśmy nasze stanowiska kucharskie. Przed przyrządzeniem każdej potrawy, Mai zawsze pokazywała nam jak poprawnie zabijać, kroić, szatkować, obierać i dobierać warzywa i sosy. Do dyspozycji mieliśmy drewnianą deskę, duży, ostry tasak (tak zwany „killer knife”), woka, garnek i kilka miseczek. Za każdym razem wszystko było wyjaśnione jasno i klarownie, tak, że ciężko było się pomylić. Mai i asystentki zawsze służyły pomocą i jakiekolwiek nasze nieudolne próby komentowały jedynie głośnym, szyderczym śmiechem. Atmosfera cały czas była bardzo luźna, nie sposób było choć przez chwilę się przejąć, czy zestresować, że coś nie wychodzi. Śmiech był lekarstwem na wszystko. Trzeba napisać, że przygotowywanie większości tajskich posiłków wygląda zgoła inaczej niż w naszej kuchni. Nie ma raczej duszenia ani długiego gotowania. Jedna recepta jest z reguły niezawodna – ogień na ful, grzejemy olej, 20 sekund podsmażamy czosnek, a później co 10 sekund do woka dodajemy nowy składnik pilnując jednocześnie aby nic się nie przypaliło. Jeśli miałbym wybrać jedno słowo dla kuchni tajskiej, określiłbym ją mianem dynamicznej :).
Po każdych dwóch przygotowanych daniach następowała konsumpcja i można było się przekonać, czy przyrządziło się coś zjadliwego. Wszystko było bardzo smaczne, kwestią sporną pozostawał zawsze jedynie element ostrości. Gotowanie, przeplatane konsumpcją i rozmowami zlatywało tak szybko, że ciężko było zauważyć, kiedy mijało pięć godzin. Oto dania które w ciągu dwóch dni zajęć przygotowaliśmy:
- czerwona pasta curry
- pad thai
- szpinak wodny stir-fried
- warzywa stir-fried
- spring rolls
- różne sosy podawane ze słodkimi ziemniakami
Czy to faktycznie da się przyrządzić w domu?
Na pierwszą okazję do przetestowania naszych nowo nabytych zdolności kulinarnych nie trzeba było czekać. W kolejny deszczowy dzień, uknuliśmy plan przyrządzenia pad thai. Zdawało się stosunkowo proste do zrobienia, ale najpierw trzeba było kupić składniki. Okazało się to wcale nie takie łatwe, jako, że dobre pad thai robione jest z lokalnych produktów, które zwyczajnie mają etykiety i opakowania z tajskimi napisami. Największy problem mieliśmy z sosem tamaryndowym. Koniec końców okazało się, że kupiłem jakieś badziewie. Mimo tego, produkt końcowy był zjadliwy, czego dowodem jest fakt, że piszę tego posta. Czy w Polsce dałoby się takie danie przyrządzić? Kilka składników byłoby trudnych lub wręcz niemożliwych do zdobycia, ale na pewno dałoby się przygotować coś na kształt oryginalnego przepisu. Będziemy próbować zarówno tutaj, jak i po powrocie do domu, no chyba, że w międzyczasie zaczniemy rzygać tym żarciem :). Co jak co, ale musicie wiedzieć, że nasza domową owsiankę traktujemy tutaj z wielkim nabożeństwem.
Ocena końcowa
Nasze wrażenia z kursu są super pozytywne. Atmosfera od początku do końca była wyluzowania, nikt nikogo nie gonił ani nie ganił. Wszystko odbywało się z uśmiechem na ustach. Na kurs przychodzili głównie młodzi ludzie, więc łatwo można było nawiązać nowe kontakty i wymienić doświadczenia. Dużym atutem na pewno jest także to, że wszystkie dania pokazowe były przyrządzane w wariancie wegetariańskim, aby wszyscy mogli spróbować. Nasza gospodyni Mai, prowadziła zajęcie z taką lekkością, że bawiliśmy się tak samo dobrze nawet za drugim razem. Musimy także wspomnieć, że założycielka Time for Lime, otworzyła również jedyne schronisko dla zwierząt na wyspie i cały dochód z prowadzenia restauracji idzie na zwierzaki (rzecz jasna, po opłaceniu pracowników). Świdomość, że uczestnicząc w zajęciach jednocześnie pomagasz, nie pozwala nam uznać ceny za zbyt wysoką. Na pewno jest adekwatna do poziomu świadczonych usług. Podsumowując: bawiliśmy się pysznie i ani przez chwilę nie nudziliśmy. To były zdecydowanie dobrze wydane pieniądze :).
Wreszcie kolejny post 🙂 Pozdrawiam Oliwcia ~Marta wie która 😉
Też Cię pozdrawiamy Oli! całuski 🙂
Mai wygląda jak naparzająca kula dobrej energii:)
Takie właśnie była, bardzo pozytywna. Typowa mamuśka!
Szwagier naucz się robić sajgonki i jakieś dobre mięska !!! 😀
Sajgonki już umiemy, ale co do mięska, to możesz się rozczarować 🙂
Tajskia-europejska to jedna z moich ulubionych kuchni, wiec nie moge sie doczekac na wasze gotowanie!! 🙂 uczcie sie uczcie!!
Tajska jest spoko, ale na dłuższą metę zdecydowanie zostajemy przy naszej! 🙂 Na pewno jednak miło będzie od czasu do czasu upichcić coś rodem z Azji.
Przywieźcie mi słodkie pyry
Nie mamy miejsca w bagażu.. Możemy wysłać pocztą?