Życie ascety, czyli 10 dni medytacji w Suan Mokkh – część II

W drugiej części opisu 10. dniowej medytacji prezentujemy zupełnie odrębne opisy naszych wrażeń i spojrzenia na codzienne zajęcia.

W części I możecie przeczytać o strukturze zajęć, ośrodku medytacyjnym i naszych początkowych odczuciach

Wydawało się, że cisza jest naturalnym prawem każdego człowieka, które zostało nam odebrane. Z przerażeniem myślałem o tym, przez jak wielką część życia wystawieni jesteśmy na kakofonię, którą sami stworzyliśmy, wyobrażając sobie, że niesie nam przyjemność i zapewnia towarzystwo. Każdy co jakiś czas powinien domagać się tego naturalnego prawa i wywalczyć dla siebie kilka dni ciszy, podczas których może się skupić na sobie i podleczyć nadwątlone zdrowie.

Tiziano Terzani, Powiedział mi wróżbita

 

Retreat oczami Marty

Tak jak Mariusz wspomniał, przed wyjazdem do Tajlandii miał już w głowie plan wypadu do klasztoru i uczestniczenia w medytacji. Mnie pomysł bardzo zaciekawił, chciałam zobaczyć o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Poza tym restrykcyjny plan dnia wystawiał człowieka na ciężką próbę, dawał możliwość przekraczania własnych granic  i wyjścia ze strefy komfortu. Lubię takie doświadczenia, tyle, że zawsze przed podjęciem się ich pojawia się strach. Strach przed nieznanym, strach przed porażką. Jednak to nie on był główną przeszkodą dla mnie w podjęciu decyzji. Wiedziałam, że cała teoria, wszystkie wskazówki i polecenia, będą w języku angielskim. Nie byłam obyta ze słownictwem dotyczącym medytacji. Miałam obawy, że bez zrozumienia niewiele zdziałam. Wiedziałam jednak, że Mariusz, ze mną czy bez, powinien tam się udać. Koniec końców, odrzuciłam wszelkie obawy i pozwoliłam żeby rzeczy działy się same. I tym sposobem  udaliśmy się oboje do Suan Mokkh.

Medytując parę razy w domu, jakoś to mnie nie porwało.  W sumie nie ma co się dziwić, jak robi się coś o czym czytało się tylko w necie, nie mając tak naprawdę możliwości zweryfikowania czy robi się to prawidło czy nie, to nie ma możliwości postępu. Podobnie miałam z jogą. Dopóki nie trafiłam do Femijogi (dzięki Mary!) to nie czułam co takiego pięknego jest w tej praktyce. Same ćwiczenia dla ćwiczeń były spoko, ale wiedziałam, że w praktyce jogi jest coś głębszego, tylko potrzebuje osoby doświadczonej, która mi wskaże drogę i otworzy na to serce.  Mając to doświadczenie, miałam nadzieję, że podobnie będzie z medytacją. Tym razem nadzieja nie okazała się matką głupich.

 

1-4 dzień

Pierwszy dzień był straszny!!! Już po paru godzinach miałam ochotę uciec. Po pierwszej  30. minutowej sesji  medytacji, ciało było rozpierane przez ból pleców. Prócz bólu pleców, moje próby skupienia uwagi na oddechu kończyły się bólem głowy.  Miałam zawsze zatkaną którąś dziurkę od nosa, więc oddychanie sprawiało mi spory problem. Próbując się wyciszyć, rozluźnić, skupić na oddechu i na własnym ciele, odkryłam, że mam wielki „czop” (gulę) w płucach. Prawdopodobnie było to wynikiem, ciągłego stresu i niepokoju jaki mi towarzyszy w codziennym dniu. Moje płuca po prostu były spięte. Do tego ciągle bombardujące mnie myśli o przeszłość, przyszłość, ciągła frustracja, że nic mi nie wychodzi. W połowie dnia przytłaczała mnie myśl o tym jakim wrakiem jestem i jaka ciężka praca mnie czeka, żeby bolączki ustąpiły, a myśli swobodnie odpłynęły i w miarę możliwości nie powracały.  Zaczęłam sobie powtarzać: „ nie wolno się tak łatwo poddawać”, „początki zawsze są ciężkie, zobacz co przyniesie kolejny dzień”.  Medytacja jest treningiem umysłu, a jak to w każdym treningu, trzeba przebrnąć przed najcięższe czyli początek. Myśl, że pewnie większość ciężko to znosi też nieco pomagała. W grupie zawsze  raźniej.Wyobraźcie sobie moje zdziwienie jak Mariusz mi powiedział, że dla niego początek był spoko.

 

Staw wokół którego spacerowaliśmy
Staw wokół którego spacerowaliśmy

I tak pierwsze 4 dni minęły mi na odkrywaniu własnego oddechu i ostrej walce z rozluźnieniem płuc. Każdy kolejny dzień był lepszy od poprzedniego, co napawało optymizmem. Czwartego dnia w nasz grafik zostały wprowadzone zajęcia guided meditation, czyli medytacja z nauczycielem.  Supol, tak nazywał się nasz nauczyciel, okazał się wyjątkowym mentorem. Jego ciepły, niezwykle spokojny i wyrozumiały głos bardzo mnie motywował. Zawsze powtarzał, żeby nie rezygnować bo z każdym dniem będzie lepiej. Mięśnie pleców się wzmocnią a ich ból ustąpi. Oddech się uspokoi a myśli nieco wyciszą.  Szkoda, że pierwszego dnia nie było motywacyjnej gadki. Może chociaż parę osób by to odwiodło od rezygnacji.  Faktycznie, ból pleców robił się mniejszy. Z tego co kojarzę od 4. dnia już go nie czułam w dwóch pozycjach. Dzięki temu całkowicie mogłam się skupić na pracy z oddechem. 40 min medytacji z naszym mentorem, było zbawianiem dla wielu osób. Po takiej sesji, wychodziłam bardzo zmotywowana i bardzo szczęśliwa! Medytując z osobą, która do ciebie przemawia i cię nakierowuje, pozwala zapanować nad snem, przypomina o powrocie do oddechu, odpuszczeniu przeszłości i powrocie do teraźniejszości. Zawsze nas prosił abyśmy czerpali z tego radość i się uśmiechali sami do siebie bo życie jest piękne. Myślę, że słowa Supol’a długo będą mi dudnić w głowie : „Appreciate, smile, life is wonderful”, „ Everything is flow”, „Let it go”, „Again and again”, “Feel the nature”. Szkoda, że nie możecie słyszeć jego barwy głosu i zobaczyć jego wyrazu twarzy kiedy to wypowiada.

 

5-8 dzień

Piątego dnia nie zapomnę do końca życia. W tym dniu uczestniczyłam drugi raz w guided meditation. Podczas tej sesji można powiedzieć, że doznałam na swój sposób olśnienia.  Siedzę sobie i na oko od 20. minut robię wdech i wydech, wdech i wydech, męczę się bo ciągle czuję czop w płucach, coś co mnie blokuje i sprawia ból. Staram się to bacznie obserwować, moją reakcję ciała i myśli jakie mnie wtedy nachodzą. Szefuniu powtarzał, że trzeba być dla siebie delikatnym. Nic na siłę, wszystko samo przyjdzie z czasem. No to sobie tak siedzę i naglę mój wdech robi się naprawdę długi, głęboki, spokojny i przy tym naturalny. Moje ciało przepełnia radość! Czop odpuścił, wszystko się rozluźniło. Ciężko jest mi opisać słowami co wtedy czułam.  Tego dnia uśmiech nawet na minutę mnie nie opuścił. Myśli dotyczące przeszłości i przyszłości odpłynęły gdzieś naprawdę daleko, bo większość dnia byłam tu i teraz. Dosłownie poczułam się jakby nagle obudziła się, z wiecznie trwającego półsnu. Sesje medytacji były zaskakująco udane.

 

Można było podziwiać przez większość czasu w ciszy
Można było podziwiać przez większość czasu w ciszy

Rok temu byliśmy na miesiąc w Rosji. Po tej podróży doszłam do wniosku, że mam spory problem z czerpaniem radości, odczuwaniem szczęścia w chwili obecnej, byciem w teraźniejszości. Po powrocie do domu, powiedziałam Mariuszowi, że ten wyjazd mi gdzieś umknął. Każdego dnia tam, myślałam o następnym. Spoglądając na piękne krajobrazy, chcąc je zarejestrować i się nimi cieszyć, zawsze po głowie szwendały mi się jakieś myśli. Konsekwencją tego było nieświadome rozproszenie, złudne cieszenie się widokiem. Mówię o tym, aby podkreślić to co dała mi medytacja przez te 10 dni. Po tym „olśnieniu”, w szczególności tego jednego dnia, wszystko było bardzo wyraziste. Zmysły jakby wyostrzone. Było to prawdziwe wyzwolenie.

 

Cieszę się, bo teraz siedząc nad morzem na Koh Lipe, podziwiam życie tu płynące, z większym spokojem i uważnością. Podczas podziwiania widoków, nie myślę o tym co powinnam zrobić, nie planuję, tylko faktycznie staram się pozostać w danym momencie.

 

Kolejne dnia mijały mi spokojnie. Przyzwyczaiłam się do schematu i zasad tam panujących. Medytacja szła mi całkiem, całkiem. Nauczyłam się nie denerwować jak miałam gorsze sesje. Przyjmowałam na klatę wszystko ze spokojem i uśmiechem. O dziwo było mi bardzo dobrze samej ze sobą. O dziwo, bo przed retreatem bałam się właśnie tej samotności i konfrontacji z moim wewnętrznym ja. Do 8. dnia, do śniadania, wszystko szło gładko.  Po śniadaniu wyczułam za sobą idącego Mariusza. Coś tam przebąknął do mnie, ale z całych sił zacisnęłam zęby i poszłam do swojego dormitorium. Tam odetchnęłam głęboko i wiedziałam już, że otworzyła się puszka Pandory! Od tego momentu coraz częściej myślałam o Mariuszu. Wyczułam, że chyba ma gorsze chwile i często go szukałam wzrokiem, żeby zobaczyć jak się miewa. Od tego 8. dnia do 10. to już było rozluźnienie. Oczywiście medytowałam, i nie było aż tak źle. Co prawda częściej się dekoncentrowałam, ale bez tragedii. Doszłam do wniosku, że jak będę miała w ciągu dnia dwie sesje zakończone satysfakcją to wystarczy. A resztą się po prostu cieszyłam. W ciszy oglądałam potęgę przemieszczających się chmur na niebie, falujące drzewa i starałam się rozróżnić śpiew ptaków. Było ich tam mnóstwo. Czasem siadałam i obserwowałam uczestników. Widać było, że już spora większość ma nieco dość. Jak tylko mieliśmy 9. dnia medytować według własnego rytmu, to większość po prostu siadała opierając się o filary i wegetowała.

 

9-11 dzień

We mnie ten 9. dzień budził respekt i podobnie jak Mariusz nieco się go bałam.  To był dzień, w którym żyliśmy jak prawdziwi mnisi. Jeden posiłek o 8.30. O 13.00 kubek mleka lub herbaty. 18.00 kubek gorącej czekolady lub herbaty. Między posiłkami tylko i wyłącznie medytacja (siedząca, stojąca lub chodzona). Wszystko we własnym rytmie. Tego dnia nie było dostępnych książek o medytacji do czytania, nie można było rozmawiać z personelem, no chyba że w wyjątkowych sytuacjach. Początek dnia jak zawsze minął mi bez rewelacji. Wtedy medytuje się po ciemku, a ja za tym nie przepadam. Potem była joga, na której zakaz wydawania jakichkolwiek dźwięków obowiązywał nawet prowadzącą. Żeby wykonać ćwiczenia co chwila musiałam na nią spoglądać. Wkurzało mnie to więc koniec końców, stworzyłam sobie własny układ. Jak potem się rozejrzałam po sali to większość kobitek, poszła swoją drogą ćwiczeń.  Po jodze było 15 min przerwy przed koleją sesją medytacji. Były to moje ulubione minuty w ciągu dnia! Jogę rozpoczynaliśmy po ciemku, po relaksacji jak się budziliśmy, na dworze było już jasno. Ćwiczyliśmy na hali zaraz przy jeziorach.  W ciągu tych 15 minut mogłam napawać się pięknem wschodzącego słońca. Można było zauważyć budzące się ptaszki, jak z minuty na minutę było ich coraz więcej i były coraz głośniejsze. Woda z jeziora parowała, a trawa jeszcze była mokra. I tak przez ten czas dreptałam sobie boso po trawie i czerpałam energię z natury. Medytacja po jodze też zazwyczaj była jedną z lepszych.  Śmieszne było to, że ostatni rząd na jodze to były kobitki, które przynosiły swoje koce i poduszki i całe 1,5h przesypiały.

 

No ale wracając do dnia 9., starałam się jak najwięcej medytować, na tyle ile będę w stanie utrzymać skupienie. Przyjęłam taktykę, żeby jak najwięcej medytować siedząco, a jak się zmęczę idę na medytację chodzącą lub stojącą. Przy tym, że chodzenie i stanie traktowałam jako rozluźnienie i odpoczynek. Tak żeby się pobudzić. Myślę, że było to dobre, bo dzięki temu dzień minął mi w miarę szybko i bez frustracji. Był ciężki tylko pod jednym względem. Tak, tak, od dnia 8. zbyt często szukałam Mariusza. On chyba też o mnie myślał, bo zauważyłam, że tak jak do tej pory na siebie nie wpadaliśmy tak ostatnio często się spotykaliśmy się wzrokiem. Bardzo ciężko było przejść obok niego i się nie odezwać, nie spojrzeć sobie w oczy. W pewnym momencie po prostu odpuściłam i jak się widzieliśmy, to się uśmiechaliśmy do siebie bądź puszczaliśmy oczka. Po prostu pozwalałam sobie na tę chwilę i ten rodzaj radości, po czym na spokojnie wracałam do praktyki.  Coraz częściej myślałam też o tym co będziemy robić po wyjściu. Gdzie się można udać. Ale nie było tego jakoś bardzo dużo.

 

Ten dzwon ustała rytm naszego dnia
Ten dzwon ustała rytm naszego dnia

10. dzień to już było totalne rozluźnienie, tylko z krótkimi elementami medytacji. Tego dnia wieczorem ustawiliśmy się na małą pogawędkę (zło).  Wykonywaliśmy prace porządkowe i na koniec dnia mogliśmy wymienić się swoimi wrażeniami z innymi. A w jakiej formie to się odbywało to więcej napisał Mariusz.

 

Aaa, zapomniała bym o jedzeniu! To było największe zaskoczenie! Po pierwsze, jedzenia było dużo, dla każdego kto chciał była dokładka. Dania były zróżnicowane, był i ryż i makaron i dynia i dużo zieleniny, kwiatów bananowca. Dużo by wymieniać. Na największą uwagę zasługują desery. Nigdy takich nie jadłam. Były zdrowie, dobre i słodkie. Przykładowo była fasola mung w mleczku kokosowym. Brzmi prosto i dziwacznie, ale smak tego połączenia był niezwykły. Moje obawy o głód również okazały się bezsensowne. Przy takim trybie dnia te dwa posiłki dziennie są wystarczające. Jedynie lekki głód odczuwałam przed jogą i tuż przed obiadem. Po obiedzie, mimo iż starałam się przesadnie nie najadać, byłam pełna i ociężała. Na tyle się najadałam, że do czasu jogi następnego dnia chociażby przez chwile nie przyszło mi przez myśl jedzenie. Czasem bywało i tak, że nawet o tej 18.00 nie miałam miejsca na gorącą czekoladę! (no ale wiadomo, łakomstwo wygrywało i czasem po dwa kubki piłam) Niewiarygodne.

Z ciekawszych rzeczy to dodam, że:

  • Od piątego dnia spałam na drewnianej poduszce! Kładłam na nią dwie cieniutkie bluzki i było naprawdę wygodnie. Trzeba przyznać, że dobrze wyprofilowana bestia była.
  • Miałam za sąsiadkę starszą Chinkę, która chyba była chora na gruźlicę. Jejku, jak ona kaszlała, charczała i chrapała. Pierwszej nocy nie wiedziałam co to jest i wyszłam przed pokój, z myślą że to jakieś zwierze! A to tylko sąsiadka. Po dwóch totalnie nieprzespanych nocach, zrobiłam sobie zatyczki z papieru toaletowego. Po 5. nocy chyba, ktoś poszedł na skargę, bo chrapanie ustąpiło a babeczka miała na nosie coś, co wnioskuję miało zapobiegać chrapaniu. Na niej ćwiczyłam początkowo spokój i loving-kindness.
  • Od 8 dnia już niektóre kobitki, zaczynały po cichu gadać. Była taka para dziewczyn, które nawet przestały się z tym chować i chodziły razem na spacery gadając.
  • Do retreatu przystąpiły łącznie 133 osoby (62. kobiety i 71. mężczyzn). Do dnia 11. wytrwało łącznie 94 osoby (44 kobiety i 50. mężczyzn). Sporo osób odeszło już po pierwszym dniu.  Byliśmy bardzo zaskoczeni ilością osób które odeszły. Ja obstawiałam, że maks koło 15 osób się wykruszy.

Podsumowując te 10 dni, polecam każdemu. A szczególnie osobom, które czują się zagubione, zestresowane lub nieszczęśliwe. Takim, którzy dostrzegają, że rodzą się w nich niepożądane cechy, nie podobne do nich i chcą temu zaradzić. Osobą, które chcą zagłębić się w swój umysł i wewnętrzne „Ja”. I każdemu, kto chce spróbować zacząć żyć od nowa.

 

Wiem, że dla mnie te 10 dni były kluczowe w życiu. Jeden facet mówił, że niewiele medytował a mimo to stwierdził, że te 10 dni to 3 letnia terapia i miał 100% rację! Podobnie to odczuwałam. Dla mnie było to super odstresowujące przeżycie i zdecydowanie odbudowujące ciało, duszę i umysł. Nie ukrywajmy, że taki beginner jak ja nie może tak w 100% tego zrozumieć i odczuć.  Na koniec pobytu w Azji, o ile możliwości pozwolą, chciałabym jeszcze raz wziąć udział w takim retreacie. Wiem, że przede mną ogrom pracy, a te 10 dni to był tylko początek. Wcześniej pisałam o strachu dotyczącym niezrozumienia pewnych kwestii z powodu barier językowych. Otóż, wszystko było wykładane w bardzo prostym języku angielskim.  Dodatkowo możliwość czytania przez nich przygotowanych książek dotyczących medytacji pozwoliło mi na uzupełnienie niezrozumianych fragmentów. Były dostępne również słowniki angielsko-angielskie, angielsko-rosyjskie i angielsko-niemieckie. Jedyny problem miałam ze słuchaniem codziennie godzinnego wykładu, na którym przybliżano i wyjaśniano znaczenie poszczególnych terminów. Ale nie przejmowałam się tym, doszłam do wniosku, że będę praktykować na tyle ile to rozumiem i na tę chwilę więcej nie potrzebuję. 11. dnia Mariusz mi dopowiedział to czego nie wychwyciłam, rozwiał niektóre wątpliwości i jakoś pozbierałam to w całość. Dlatego też chciałabym tam wrócić już z większą wiedzą na ten temat aby móc wkraczać w kolejne etapy. A tymczasem, żyjemy sobie na Koh Lipe, wstając codziennie o 6 rano, przez 30 minut ciesząc się wchodem słońca medytujemy (a przynajmniej próbujemy), potem 1-1,5h joga, 8.00 śniadanko i można zacząć dzień.

 

Retreat oczami Mariusza

Dla mnie retreat to był Rollercoaster. Wiele razy pojawiały się momenty frustracji, przeplatane dużymi dawkami determinacji i pozytywnych odczuć. Moment, w którym rozpoczęła się cisza nastroił mnie optymistycznie. Spoko, uda się, czuje moc, będę się starał zagłębić w siebie przez te 10 dni na tyle, na ile będę mógł. Pierwszej nocy poszedłem spać z gorącą głową, ale schłodziła ją drewniana poduszka, do której zrobiłem wówczas kolejne podejście. Ostatecznie wymieniłem ją na bluzę, której pozostałem wierny aż do samego końca. Prócz pierwszego dnia, kiedy jeszcze byłem niesiony emocjami, wstawałem raczej niechętnie, bo co to za pora, 4. rano. No ale jak trzeba to trzeba. Myłem twarz zimną wodą, szczotkowałem zęby, ubierałem swoje luźne ciuszki, zakupione przed przyjazdem i byłem gotowy iść stanąć twarzą w twarz z samym Buddą. Moje gniazdko do medytacji ulegało na początku wielu przeobrażeniom i dopiero 4. dnia udało mi się znaleźć optymalne ustawienie poduszek i ławeczki, aby w jak największym komforcie przesiedzieć 30 lub 40 minut. Wcześniej, przez ból kolan, stóp i pleców musiałem cudować, wstawać, zginać się, aby w ogóle przetrwać. Sama medytacja to jeszcze inna para kaloszy. Moje początkowe sesje były stale sabotowane przez rozbrykany umysł. Miałem czas na kilka uważnych wdechów i wydechów a później, wyraźnie znudzony dawał o sobie znać na przykład w taki sposób:

 

Hah, jeden gość z personelu ma śmiesznie wybałuszone oczy.

Szit, trzeba skupić się na oddychaniu.

Może otworzę oczy, zobaczyć jak sobie radzą goście przede mną?

Hmmm, w sumie jednak już myśl o wiosce rybackiej tak mnie nie pociąga, byłbym kiepskim rybakiem.

Nawet nie jem ryb, więc po co je łowić.

Gdzie by tu pojechać po tej Tajlandii?

Ale mnie bolą nogi.

I plecy.

Chyba muszę się ruszyć.

Znowu mi niewygodnie.

Ciekawe ile już siedzę, spojrzę ukradkiem na zegarek.

Dopiero 10 minut..

Ciekawe co by zrobili jakbym wstał i zaczął krzyczeć.

Po co ja tu przyjechałem?

Chcę do domu..

 

Na szczęście dość szybko udało mi się zredukować przytłaczającą ilość myśli, ale w międzyczasie zawsze zdarzały mi się sesje podobne do powyższej.

 

Po pierwszej medytacji przychodził czas na jogę i tai chi. Zajęcia, dla grupy męskiej prowadził stary, dziarski chińczyk, władający bardzo dobrym i wyraźnym angielskim. Nie mam pojęcia, ile miał lat, ale strzelam, że około 60. Swoją sprawnością przewyższał chyba każdego z nas. Prócz jogi prowadził także większość porannych i wieczornych wykładów, oraz instruktażową sesję medytacji chodzonej i siedzącej. Po jego słowach i ruchach, można było dojść do wniosku, że jego wiedza o życiu jest ogromna. Biła od niego mądrość i konsekwencja, ale jednocześnie zrozumienie i łagodność. To jest człowiek, któremu z miejsca kłaniam się w pas, z szacunku. Wracając do tematu ćwiczeń, joga na początku niespecjalnie mi się podobała. Po tym co doświadczyłem na Lancie, była mało ciekawa i statyczna. Dopiero później dostrzegłem, że ćwiczenia były mimo to bardzo dobrą bazą pod plecy. Brakowało mi tylko ćwiczeń na spięte biodra. Tai-chi wywarło na mnie lepsze wrażenie. Po 10 dniach ćwiczeń, jestem w stanie wykonać krótka sekwencje złożoną z 16 ruchów. Jest to coś, w swojej idei podobnego do jogi, ponieważ prawidłowe ćwiczenie tai-chi angażuje ciało i oddech, nierozerwalnie.

 

Tutaj cierpiałem
Tutaj cierpiałem

To co mnie zaskoczyło to jedzenie. Spodziewałem się mdłego, badziewnego żarcia a dostałem coś, co mógłbym jeść codziennie. No, może codzienne jedzenie ryżowej pulpy, która była serwowana na śniadania, jest lekką przesadą, ale obiady były znakomite. Z kilku garnków można było sobie nałożyć różne potrawy, czułem się trochę jak w łódzkim lokalu z jedzeniem na wagę, gdzie się wybiera z kilka dostępnych potraw. Na osobną uwagę zasługują wspaniałe desery, oparte na fasolach, kokosie i jakichś glutowatych kuleczkach. Oczywiście jedzenie było ściśle wegetariańskie a w większości przypadków wegańskie, ponieważ w tajskiej kuchni używa się głównie mleczka kokosowego. Gdzieniegdzie można było tylko znaleźć jajko. Myślę, że z jedzenia byli zadowoleni wszyscy i nikt nie chodził głodny, bo z reguły można było sobie brać dokładki. Głód zdarzało mi się tylko odczuwać przed śniadaniem.

 

Ludzie raczej chodzili z głowami w dół, wymiany uśmiechów między mężczyznami były rzadkie, ale zdarzały się. Co ciekawe, na kobiety nie zwróciłem najmniejszej uwagi. Przez pierwsze siedem dni nie myślałem nawet o Marcie. Dopiero ostatnie dni, kiedy już byłem zmęczony i wyczekiwałem końca, zaczęliśmy wymieniać spojrzenia i uśmiechy, ale z brakiem rozmowy wstrzymaliśmy się do samego końca.. No dobra, ostatniego dnia po zmroku zrobiliśmy tajną schadzkę przy jeziorkach, żeby chwilę pogadać, ale to dopiero wtedy kiedy już nie było nic w planie. Wracając do ludzi, jako faceci, z brakiem rozmów trzymaliśmy się według mnie naprawdę dobrze. W wolnych chwilach głównie spałem, ale przez 10 dni nie odnotowałem aby ktoś rozmawiał, prócz sporadycznych pojedynczych zdań. Co więcej nie było widać ludzi czytających ani kompletnie olewających zasady. To było bardzo ważne, bo każde rozluźnienie u jednej osoby, pociągało rozluźnienie u innej. W ten sposób łatwo tworzył się efekt domina, dlatego wcześniej pisałem, dlaczego taki ważny był szereg wszystkich zakazów, aby nie doprowadzić do nadmiernego rozluźnienia, nie potraktowania całego przedsięwzięcia jako zabawy. Jak jeden widział, że drugi leży, to automatycznie tez dopuszczał myśl o położeniu się. Tak to działa, szczególnie, że wielu z nas było zmęczonych i wystarczyły małe impulsy żeby odpuścić, poluzować, olać zasady. Podobno u kobiet bardziej się to rozlazło, właśnie przez kilka osób co ostentacyjnie łamało zakazy.

 

W końcu dochodzimy do meritum, czyli walki z samym sobą. Pierwsze trzy dni przebiegły mi o dziwo całkiem nieźle. Jedyne co z tego pamiętam i zanotowałem w dzienniku (święty nie byłem) to ból nóg i pleców, który próbowałem zwalczać poprzez ciągłe zmienianie pozycji. Nie myślałem w ogóle o przyszłości i całkiem nieźle osadziłem się w rzeczywistości. Medytacja była trudna i pierwsze dni walczyłem z natłokiem myśli, aby w miarę skupić się na oddechu. Momenty frustracji przyszły w dniu 4. Było tuż przed połową a mnie zaczęły wszystko męczyć, bo robiło się tego za dużo. Słuchając wykładów, rozumiałem koncepty i teorię na poziomie logicznym, ale na poziomie wewnętrznego zrozumienia i zaakceptowania byłem daleko w lesie. Bo chociażby, jak mam porzucić ego i swoje wewnętrzne „Ja”? W obecnym momencie zdawało mi się to niemożliwe i stąd się brała frustracja. Brzmiało jakby opowiadali o jakimś równoległym świecie. Nie potrafiłem wykonywać wszystkich czynności z należytą uważnością a moja medytacja sprawdzała się do walki z myślami i bólem. Tak na marginesie, podczas jednej medytacji pomyślałem sobie, że Stalin całkiem nieźle radził sobie z likwidowaniem ego..

 

Nasze cele
Nasze cele

Na właściwe tory powróciłem dnia piątego, kiedy udałem się na pilotowaną medytację przez naszego mistrza od Tai-Chi. Jego kojący, mentorski głos, który dzień w dzień niezmordowanie powtarzał nam, że oddech to życie, życie to ruch, życie płynie. Powtarzał, żeby cały czas zwracać uwagę, że napięcie przemija, żeby nie podążać ani swoją, ani cudzą drogą, tylko drogą natury. Powtarzał, że doceniać trening, zawsze z odrobiną uśmiechu i nigdy się nie poddawać. Zawsze wiedziałem, że to co mówi jest naturalną prawdą, ale nie potrafiłem tego poczuć. Tego dnia, jego słowa w cudowny sposób podniosły mnie na duchu i po moich najlepszych 40 minutach medytacji wiedziałem już, że wytrzymam do końca. Doszedłem nawet do niezłej wprawy w siedzeniu. W jednej pozycji wytrzymywałem około 40 minut. Kolejny kryzys przyszedł w dniu 7. Już myślami zacząłem przenosić się poza obszar Suan Mokkh i od razu odczułem negatywne skutki dumania o przyszłości. Drażniły mnie nawet słowa mistrza podczas jogi i chanting. Apogeum osiągnąłem podczas wieczornej chodzonej medytacji. Mrówki mnie już irytowały do tego stopnia, że postanowiłem założyć skarpety, włożyć w nie nogawki i w końcu mieć spokój. Nic z tego. Wdrapywały się po mnie i gryzły po brzuchu, co było jeszcze gorsze. Siły zaczęły mnie opuszczać.

 

Dzień 8 również nie należał do najlepszych. Coraz więcej myślałem o Marcie i miałem wielką ochotę po prostu wyrwać się stąd i ruszać dalej. W dodatku narastał przede mną niepokój przed dniem 9, który miał być najtrudniejszy ze wszystkich. Tylko 1. posiłek w ciągu dnia, żadnych wykładów i chantingu. Medytacja, medytacja i medytacja. Wszystko oczywiście doprawione ciszą. Ku mojemu zdziwieniu, dzień minął wyjątkowo dobrze a i moje medytacje zrobiły się udane. Doszedłem do momentu w którym byłem w stanie przez pół godziny skupić się na jednym punkcie, przez który przechodziło powietrze a w przypadku pojawiających się myśli, zauważałem je i powracałem do oddechu, nie pozwalając im się rozwinąć. Wzmocnienie koncentracji objawiało się mocnym uspokojeniem oddechu i odczuciem, jakby aksamitne, delikatne powietrze płynęło mi przez nos, a mimo to, czułem je bardzo wyraźnie.

 

Ostatni dzień to już wyczekiwanie na koniec i w sumie zadziwiający luz. Już byłem zmęczony i chciałem wyjść bo od 8 dnia miałem przeczucie, że już nic nowego stąd nie wyniosę. Na sam koniec zaplanowali nam fizyczną robotę. Miło było dla odmiany rozwalić trzy kupy gruzu i zlać się potem. Samym wieczorem, były 2. godziny, podczas których chętni mogli podzielić się swoimi przemyśleniami i doświadczeniami z innymi. Po wypowiedziach nie wypadało bić brawo, tylko można było 3 razy powtórzyć słowa „Satun, satun, satun”, co znaczy „dobrze powiedziane”. Trochę się czułem jak na posiedzeniu loży masońskiej. Kiedy kilka osób się wypowiedziało, poczułem, że też chcę coś powiedzieć. Przede mną chętny był tylko jeden facet, więc musiałem poczekać. Serce mi przyspieszyło, bo mimo wszystko nigdy nie występowałem przez szerszą publiką, szczególnie w języku obcym i po 10. dniach trzymania go za zębami. Jednakże czułem, że chcę coś powiedzieć od siebie. Być może ktoś w moich słowach odnajdzie również swoje przemyślenia. Kiedy przyszła kolej na mnie, wszedłem na podwyższenie, usiadłem ze skrzyżowanymi nogami i spojrzałem na salę. Mała żarówka na podłodze świeciła mi w twarz, tak, że nie widziałem przed sobą zupełnie nic. Jakbym mówił w pustkę. Przemawiałem podobno przez 5 minut i byłem na tyle zestresowany, że ledwo cokolwiek z tego pamiętam. Po prostu mówiłem co przychodziło do głowy. Były to przemyślenia i wrażenia z serca, więc podzielę się nimi również z Wami na zakończenie mojego opisu. Po konsultacji z Martą szło to mniej więcej tak:

 

Te 10 dni były z pewnością wyjątkowe. Zmagałem się przez ten czas z natłokiem myśli i ciągłym bólem, ale udało mi się zajrzeć w głąb siebie i dostrzec, uporządkować wiele rzeczy. Wiem już, że nie da się przeskoczyć punktu A do B. Zawsze trzeba pokonać całą drogę. Chęć natychmiastowego przemieszczenia się do B, może się skończyć co najwyżej frustracją i poddaniem. Zrozumiałem również, że w przypadku samorozwoju, zdobycie wiedzy jest jedynie zwróceniem twarzy we właściwym kierunku. Nie jest nawet pierwszym krokiem. Takim krokiem jest dopiero determinacja, regularna praca i co najważniejsze, umiejętność docenienia tej pracy. W tym wszystkim, trzeba być łagodnym dla siebie, iść do przodu stałym, równym tempem. Zbyt często chcemy aby rezultaty pojawiały się natychmiast, a w razie ich braku, rezygnujemy. Nie należy rezygnować z celu który wymaga czasu – czas i tak upłynie. Mimo wszystkich wysłuchanych wykładów, póki co nie wyobrażam sobie porzucić własnego „Ja”. Cały czas należę do tego świata i odrobina Dhukki (cierpienia) zdaje się nie być taka zła. Wiem tylko, że póki kroczymy właściwą ścieżką i będziemy dobrzy dla świata i ludzi, będą nam się przytrafiać dobre rzeczy. Bardzo mocno w to wierzę. Te 10 dni dały mi lekcję żeby się nie poddawać, że zawsze trzeba próbować. Dały mi lekcję na poziomie wewnętrznego zrozumienia a nie tylko teoretycznego. Niezależnie co będę w życiu robił, chcę to robić z sercem i wytrwałością a obowiązki wykonywać z zaangażowaniem. Jednak najważniejsza lekcja jaką stąd wyniosłem jest taka: Na próżno szukać czegoś w świecie, jeśli nie można tego znaleźć w sobie.

Satun, satun, satun…

podziel_sie

12 Komentarzy

  1. Ulasays:

    :-), jeszcze raz ogromne dzięki – Wam obojgu – że się tym podzieliliście.

    • Nie ma za co 🙂 Miło nam, że z zainteresowaniem nas czytasz – to dodatkowo motywuje do pisania. Pozdrawiamy

  2. kocisays:

    Nie mogę się doczekać aż będziemy mogli spokojnie usiąść i o tym pogadać. Teraz naszła mnie tylko taka myśl, że tytuł bloga nabiera coraz większego znaczenia:)

  3. Rafalsays:

    super opis, zastanawiam sie jak ja bym sobie z tym poradzil 🙂 fajnie wiedziec ze to polecacie i cos to wnioslo do Waszego zycia. co do opisu, Marta, dzieki za tak intymny opis, mozna bardzo odbrze odniesc to do siebie, wrecz czuje sie to co Ty odczuwalas 🙂 i Maniek, fragment o dodatkowych myslach, lowieniu rybach itp, genialny <3 mialbym tak samo 😀

    • Mariuszsays:

      Teraz po wyjściu, mimo, że kontynuujemy praktykę (na szczęście o 6 rano zamiast o 4) można wyraźnie zauważyć z powrotem większy szum w głowie. Normalnie powtórki z dnia 1.! Myślę, że możemy to doświadczenie zaliczyć do najbardziej niezwykłych w naszym życiu. W końcu, jak często człowiek ma czas przebywać sam ze sobą w ciszy i spokoju chociażby przez 2 dni?

      Pozdrawiamy wiernego czytelnika 🙂

  4. Mam to samo z medytacją w domu. Czasami nie mogę się opędzić od natłoku myśli, a czasami czuje się ten flow, choć zazwyczaj nie trwa zbyt długo.
    Pozdrowionka! 🙂

    • Mariuszsays:

      Trzeba się pogodzić z tym, że jedna udana medytacja nie implikuje, że następne też takie będą. Grunt to się nie poddawać, nie oczekiwać i regularnie praktykować 🙂

  5. poly88says:

    Siostra najważniejsze, że nerwy Ci wreszcie przeszły 😉

  6. Radeksays:

    Gratulacje dotrwania do końca. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak ciężko było to wytrzymać, szczególnie że w dzisiejszym świecie jesteśmy nieustannie bombardowani informacjami i życie bez tego może się wydawać co najmniej dziwne.
    Pozdro, piszcie dalej.

    • Mariuszsays:

      To prawda, staliśmy się niejako uzależnieni od informacji, które na dobrą sprawę, nie wnoszą praktycznie nic do naszego życia. Fajnie, że nas czytasz a pisać oczywiście będziemy 🙂

  7. Piotreksays:

    Szacun, szacun, szacun… 😉

Skomentuj poly88 Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój mail nigdy nie zostanie udostępniony osobom trzecim. Wymagane pola są zaznaczone.