W każdym miejscu, nawet najmniej lubianym, znajdzie się coś, za czym człowiek zatęskni. Dla nas czas spędzony w Bangkoku, nie do końca był przyjemny. Już po trzecim dniu pobytu wszechogarniający chaos zaczął nas męczyć. Wszędzie wszystkiego pełno, ludzi, straganów, naganiaczy na różne atrakcje. A mimo to, w tak dużym i zatłoczonym miejscu znalazło się takie małe miejsce, mała, praktycznie pusta restauracyjka, w której było najlepsze jak do tej pory jedzenie i niezwykle miły szef. Nie wiemy w sumie czy to był chińczyk czy taj, jak dla mnie mix tych obu.
A jak w to miejsce trafiliśmy? Otóż, w czwartek zrobiliśmy sobie luźniejszy dzień, bez zwiedzania jakichś świątyń czy zabytków. Poszliśmy na zwykły spacer do Lumpini parku obok naszego hotelu. Chcieliśmy go opuścić północnym wyjściem i dalej zmierzać przed siebie. Jak można się domyślić, tak oczywiście się nie stało. Później w restauracji oświecono nas, że wyszliśmy zachodnim wyjściem i zmierzaliśmy w zupełnie innym kierunku niż myśleliśmy. No ale jak to orientaliści pewni siebie pełznęliśmy dalej. Kluczyliśmy w wąskich uliczkach, zapełnionych stoiskami – coś na podobieństwo rynku. I tak błądząc wśród jedzenia w końcu wymiękliśmy i zgłodnieliśmy. Nadszedł czasu poszukiwań w tym gąszczu stoisk z mięsem, czegoś co udałoby nam się zjeść. Bah, przed nami wyłania się” Mormar cafe”. Patrzymy niepewnie na menu na zewnątrz i od razu wybiega pani zaciągająca nas do środka. Wchodzimy i wita nas szef, który o dziwo mówi ładnie po angielsku. Większość Tajów, nawet jak zna angielski, to w ich wykonaniu jest on ciężki do zrozumienia.

Zasiadamy do stołu. Na wstępie się pytamy czy znajdzie się coś wegetariańskiego, a pan od razu pokazuje nam wszystkie opcje i sugeruje ewentualne zmiany w menu tak żeby nam odpowiadało. Dania, które wybraliśmy tak nam zasmakowały, że ostatniego dnia pobytu, tuż przed wyjazdem, zawitaliśmy do niego jeszcze raz, ale tym razem z Jarem (który przyleciał do Tajlandii cztery dni po nas).
Łącznie zjedliśmy 5 dań:
1) Stir-Fried Morning Glory – czyli szpinak wody. Danie to przyrządzane jest z chilli i czosnkiem, bądź w wersji łagodnej bez chilli. Obie wersje smakują wybornie. W zależności od knajpy, do dania dorzucają orzechy nerkowca, które nasączone sosem dosłownie rozpływają się w ustach.
2) Salad Mornig Glory with sauce – jest to szpinak wodny w cieście, najczęściej podawany z krewetkami i sosem ostrygowym. Bez problemu w powyższej knajpie zrobiono nam to danie w wersji wegetariańskiej – bez krewetek z innym sosem, którego smak był specyficzny, kwaśny z nutą słodyczy. Początkowo mi nie smakował, ale po chwili moje kubki smakowe zapłonęły z zachwytu.
3) Fried vegetables – to danie w każdym miejscu będzie wyglądało i smakowało inaczej. Akurat w tym lokalu dostaliśmy zasmażane pieczarki, młodą kukurydzę, cebulę, pomidora, paprykę i naturalnie trochę zielska. Wszystko było zanurzone w sosie słodko-kwaśnym. Danie bardo dobre, jednak dwie poprzednie pozycje, bardziej przypadły nam do gustu, przede wszystkim dlatego, że ich smak był zdecydowanie bardziej wyrazisty i nietypowy.
4) Spring Rolls – to takie warzywne sajgonki, tyle, że dużo smaczniejsze. Konkretniej, są to ruloniki papieru ryżowego, wypełnione warzywami. Brzmi banalnie? I w tym cały ich urok. Niby nic nadzwyczajnego a jednak niebo w gębie. Podawane są z sosem lekko ostrym lub słodkim. Jak dla mnie spring rolls-y w połączeniu ze słodkim sosem miażdżą pozostałe dania. Są genialne, jako przekąska lub w połączeniu z ryżem jako danie główne. Jednak dużym ich minusem jest to, że często są robione na głębokim oleju, przez co są bardzo tłuste. W mormar cafe, były wyjątkowo mało tłuste:).
5) Pad Thai – najsłynniejsze danie kuchni tajskiej. Możliwe w wersji z mięsem jak i bez. Pad thai to zasmażany makaron ryżowy w sosie z dodatkami w postaci: zielska, tofu (lub mięska), orzechów, kiełek fasoli mung, czosnku, jajka.

Oczekiwanie na jedzenie umiliła nam rozmowa z bossem, podczas której bardzo chętnie pozaznaczał nam na mapie sporo miejsc mało popularnych a wartych zobaczenia. Dał nam parę wskazówek na co uważać w Bangkoku, czyli nie jeździć taksówkami bez taksometru, zawsze negocjować, bo inaczej przepłacimy (i to dużo), oraz nakreślił nam ceny za niektóre usługi, abyśmy mieli większą świadomość przy wyborze. Jak rozmawialiśmy o innych krajach również wykazywał dużą znajomość tych miejsc i sugerował gdzie warto jechać a gdzie nie. Miał bardzo bogate słownictwo w języku angielskim. A jego śmiech! Ludzie to coś wspaniałego, ja to bym mogła siedzieć i słuchać jak się śmieje cały boży dzień 😀