Ałtaj 2017 – Jezioro Teleckie

Trochę kaprawo rozłożyłem namiot i spałem na przechyle. Bywa. O 9 pożegnałem jeszcze śpiących Maszę i Ilję i ruszyłem piechotą w stronę jeziora. Do celu miałem 60 km i gotowy byłem to przejść w 2 dni, ale miałem nadzieję, że jednak ktoś mnie podrzuci.

Przez pierwsze 2 godziny marszu minął mnie jeden samochód i zacząłem trochę wątpić w powodzenie planu. Mimo tego, maszerowało się nad wyraz przyjemnie. Dolina odznaczała się bajkową urodą.

 

 

Po około 15 kilometrach los się do mnie uśmiechnął i złapałem okazję nad samo jezioro. Było to starsze małżeństwo a podczas jazdy prawie nie rozmawialiśmy, co bardzo mi odpowiadało. Trasa była licha, nasza średnia prędkość nie przekraczała 25 km/h. Z biegiem kilometrów dolina i roślinność radykalnie zmieniły swoje oblicze. Zamiast stepu i złotych kolorów zaczęły dominować drzewa, soczystozielone łąki i leniwie toczące wodę potoki. Idylla, jedna z najpiękniejszych dolin w jakich miałem przyjemność być.

 

 

W końcu dojechaliśmy nad jezioro, któremu podczas tej podróży przypisałem niemal mitologiczną funkcję. Był to ostatni przystanek przed drogą powrotną. Zaszedłem do pierwszej turbazy i zdaje się, że byłem jedynym gościem. Odnotowałem jedynie kilka namiotów na piaszczystej kosie, która w połączeniu z jeziorem i górami od razu mi przywiodła na myśl bajkalski Święty Nos.

Oksana – gospodyni, jest twardą babką. Siedzi w ośrodku przez cały rok sama, a obecnie powoli się odbudowują po powodzi z 2014 roku. Wówczas, niemal wszystko zostało zmyte. Zimą często chodzi na polowania. Nie przeszkadzają jej miesiące samotności, przyzwyczaiła się. Ludzie ją zbyt często denerwują, woli być sam na sam z naturą. Dzięki Bogu nasmażyła mi jajka i bliny, bo nie miałem już prawie nic do jedzenia. Dostałem jakiś gówniany domek, ale nie miałem specjalnej ochoty na kolejną noc w namiocie.

Wybrałem się nad jezioro wykapać i pospacerować. Jakaż była moja radość gdy zobaczyłem Daszę i Sławę, moich towarzyszy z bazy Aktru! Już myślałem, że się gdzieś minęliśmy po drodze a tu taka niespodzianka. Chwilę pogawędziliśmy i umówiliśmy się na wieczorne ognisko. Zrobiłem sobie długi, relaksujący spacer i wygłodniały, udałem się na kolację.

W Turbazie kolejne zaskoczenie – spotkałem dziewczyny z Tomska, poznane dzień wcześn
ej na przełęczy. Jednak postanowiły się nie wycofywać i dojechały nad samo jezioro. Kombinowały jak by się tu dostać na północ i rzekomo miały płynąć jutro na jakimś transportowcu za 1000 rubli. Ja jeszcze nie zdecydowałem czy wyjeżdżać jutro, czy zostać dzień dłużej. Już powoli zaczynałem czuć dom i awanturnicza werwa nieco opadła.

Po kolacji kupiłem 3 piwa (jedzenia nie było, ale piwo jakimś cudem tak) i zgodnie z obietnicą poszedłem na plażę do Daszy i Sławy. Spędziliśmy przyjemny wieczór grając i śpiewając polskie i rosyjskie piosenki. W końcu moje domowe brzdąkanie do czegoś się przydało. Sława świetnie grał i śpiewał, a Dasza zdawała się nieco zamknięta w sobie. Mało mówiła, ale wyłonił mi się jej obraz jako buntowniczki, poszukującej swojej drogi w życiu. Nadawaliśmy na tych samych falach, gawędziło się nadzwyczaj przyjemnie.

Na koniec ze Sławą rozpaliliśmy kilkumetrowe ognisko. Niech płonie. Plaża, jezioro, gwiazdy. Było wspaniale. Czułem, że żyję.

 

 

Po przebudzeniu spostrzegłem, że drzwi od domku są otwarte na oścież. Skoczyłem na równe nogi i od razu skontrolowałem czy mam portfel, dokumenty i aparat. Wszystko było na swoim miejscu, widocznie drzwi musiał otworzyć wiatr.

Długo myślałem czy zostać dzień dłużej, czy jechać dalej. Z zamyślenia wyrwał mnie gospodarz, zwany „Wujkiem Wowa”, i zaproponował transport na północ jeziora, do Artybasza, łódką. Na moje pytanie „ile”, dowiedziałem się jedynie, że tanio. Poszedłem pogadać z dziewczynami, czy też by reflektowały na taką przejażdżkę i one też ochoczo się zgodziły, mając alternatywę w postaci czekania na prom i kilkugodzinnego rejs. Od Wujka Wowy w prezencie dostałem okazały ząb piżmowca syberyjskiego, osadzony na naszyjniku. Zwierz ten, z wyglądu podobny do sarny, jest wyjątkowy właśnie za sprawą swoich kłów mierzących nawet kilka centymetrów. Mój, tak na oko, był długi na jakieś cztery i prezentował się pięknie.

O umówionej godzinie zebraliśmy się na molo. Wujaszek jak jakiś magik, spod wielkiego płótna odsłonił małą, blaszaną motorówkę. Okutani w kamizelki ratunkowi pomknęliśmy po falach na północ. Poczuliśmy wspaniały, rześki wiatr na naszych twarzach, a przed bryzgającą wodą chroniła nas naprędce sklecona z pleksi szybka. Oddalaliśmy się od brzegu błyskawicznie, a Wujek Wowa w jednej ręce dzierżył kierownicę, pełniącą rolę steru, a w drugiej linkę, którą dodawał albo odejmował gazu. Wcisnęliśmy się między wąskie gardło okalających jezioro szczytów i po początkowym zachwycie, przyszła pora aby odczuć mniej przyjemne doznania. Przy naszej zawrotnej prędkości co chwilę skakaliśmy po falach i co kilka sekund mój tyłek soczyście obijał się o drewnianą ławeczkę. Ciągłe kołysanie nie wpływało też korzystnie na mój układ trawienny i po pół godzinie poczułem, że robię się zielony. Musiałem nieco zamknąć się w sobie, żeby przetrzymać ten kryzys. Po drodze zatrzymaliśmy się przy jednym z wielu wodospadów. Muszę powiedzieć, że w porównaniu do tych, które widziałem w Laosie, nie robiły specjalnego wrażenia. Dopiero po wpłynięciu w nurt rzeki, woda nieco się uspokoiła, a ja doszedłem do siebie. 70 kilometrów pokonaliśmy w niecałe 2 godziny, co uznałem za wynik co najmniej godny.

 

 

Wujek Wowa skasował nas na 1000 rubli, więc bardzo tanio. Czekając na prom, do celu byśmy dopłynęli prawdopodobnie w nocy. Zameldowałem się z dziewczynami tam, gdzie wysiedliśmy. Od razu poznaliśmy Joela, amerykańskiego podróżnika. Co zabawne, przy wczorajszym ognisku opowiadali mi o nim Sława i Dasza. Warto odnotować, że Joel przez rok mieszkał w Gdańsku i bardzo sobie Polskę chwalił. Po rosyjsku mówił wolno i z parszywym amerykańskim akcentem, ale zasób słownictwa miał całkiem niezły.

 

 

Wieczorem Joel namówił mnie na ryby. Pożyczyliśmy od właściciela łódkę i wypłynęliśmy na środek jeziora, próbując swojego szczęścia w spinningu. Był to mój pierwszy wędkarski raz i niestety jedyne co nam się udało złapać, to wodorosty.

Po powrocie zafundowaliśmy sobie szybką banię i zasiedliśmy w czwórkę do stołu. Czas na rozmowie mijał radośnie, przy jedzeniu i niewielkiej dawce alkoholu. Z Daszą szybko znalazłem wspólny język kiedy okazało się, że też biega na orientację. Spotkać drugiego orientalistę tak daleko od domu, to prawie jak spotkanie z rodziną. Długo rozmawialiśmy o sprzęcie, mapach i zawodach, na koniec zapraszając się wzajemnie do siebie.

Dotarło do mnie, że to koniec. Nazajutrz mieliśmy się rozjechać w różne strony. Ja chciałem dojechać do Gornoałtajska, a dalej samolotem po Moskwy i Warszawy. Długo nie mogłem zasnąć. Leniwie odtwarzałem ostatnie 2 tygodnie w mojej głowie. Stęskniłem się za rodziną, ale jednocześnie żal było wyjeżdżać. Ałtaj z całą pewnością zdobył sobie stałe miejsce w moim sercu. Jeszcze kiedyś tu wrócę.

 

<<< POPRZEDNIA CZĘŚĆ   

1 Komentarzy

  1. Ale klimacik! Cisza i spokój 🙂

Zostaw komentarz

Twój mail nigdy nie zostanie udostępniony osobom trzecim. Wymagane pola są zaznaczone.