Bajkał 2013 – część II

Rano na taksówkę czekaliśmy 30 minut. Zresztą, taksówka była nietypowa. Po prostu samochód, bez żadnego szyldu ani niczego. Podjechał, zapakowaliśmy się w pośpiechu żeby zdążyć na marszrutkę do Arszanu i pojechaliśmy na dworzec autobusowy. Taka podwózka kosztowała nas 300 RU a my i tak nie zdążyliśmy na busa. Następny był o 11, czyli mieliśmy prawie 2 godziny czekania. Zrobiliśmy trochę zakupów w pobliskim markecie i w końcu wybiła godzina odjazdu. Kierowca okazał się być dość szalony. Wyprzedzanie na zakrętach traktował jak lekkie poranne śniadanie. Wyprzedzanie kolumn? Podejrzewam, że puls nie przyspieszał ani trochę. A to wszystko przy prędkości 100 km/h na krętej drodze. W końcu, po niecałych 2 godzinach jazdy zza wzgórz wyłonił się Bajkał. Było dość pochmurno i mgliście więc w zasadzie widzieliśmy tylko skrawek jeziora, ale to nie zmienia faktu, że pierwszy kontakt z perłą Syberii zaliczony. Przejechaliśmy przez Kułtuk, nieduże miasteczko rybackie i po odbiciu w dolinę tunkińską zrobiliśmy krótki postój. Dziewczyny z Tomaszem kupiły sławnego omula i jakieś szyszki. O ile te drugie smakowały jak ściółka leśna, tak omul był niczego sobie. Jeśli miałbym się czepiać, to mogę powiedzieć, że był trochę zbyt słony. W busiku poznałem bardzo sympatyczną 4 osobową ekipę z Irkucka. Jechali na 2 dni do Arszanu. Pogadaliśmy sobie miksując mój słaby rosyjski z ich słabym angielskim i na koniec wymieniliśmy sie numerami a oni nalegali, żebym dał znać jak będziemy z powrotem w Irkucku.

 

Dolina Tunkińska i Tunkińskie Golce 

Wysiedliśmy przy drodze która wiedzie do wsi Tagarchaj. Tego dnia czekało nas kilkanaście kilometrów marszu do pierwszego obozu. Musieliśmy dojść co najmniej do rzeki Zun-Chandagaj. To właśnie jej dolina była celem naszej górskiej wyprawy w Golce. Marsz rozpoczęliśmy dokładnie o 15.30 więc siłą rzeczy nie mogliśmy dojść zbyt daleko przed zmrokiem. Pierwsze kilometry prowadziły asfaltowo-żwirową drogą. Na poboczach drogi po oczach biły sterty śmieci. Takiego syfu w Europie nigdzie nie widziałem. Dość zagadkowe były również pieniądze leżące na drodze. Dosłownie wystarczyło się schylić. Były to drobniaki rzędu 1-2 RU a najczęściej 50 kopiejek. Tomasz po pewnym czasie uzbierał tak kilkadziesiąt RU. Doszliśmy do wniosku, że musi tu istnieć taki drogowy odpowiednik europejskiego wrzucania pieniędzy do fontanny, ku pomyślności. Po godzinie doczłapaliśmy się do buriackiej wsi – Tagarchaj. Wyglądało bardzo biednie. Przy sklepie, w którym swoją drogą nie było prawie nic do kupienia prócz alkoholu i podstawowych składników, miejscowy żulek wyżebrał od nas kilkadziesiąt rubli.  W sklepie nie było nawet wody. Czytałem, że wśród rdzennych ludów Syberii alkohol jest poważnym problemem. Dość obszernie ta kwestia jest poruszona w reportażu „Biała gorączka”, autorstwa Jacka Hugo-Badera. Wieś ciągnęła się przez kilka kilometrów aby w końcu wyjść na rozległą równinę z licznymi bawołami syberyjskimi. Jako, że był to 1 dzień z ciężarem na plecach, to nie znosiłem tego najlepiej. Co chwila musiałem zmieniać pozycję i ustawienia pasów a i tak po każdych kolejnych 20 minutach znów nie mogłem wytrzymać. Kiedy w końcu weszliśmy w las od razu zaatakowała nas dzika wataha komarów. I to nie byle jakich, bo syberyjskich! A to jebane twarde sztuki. Nasze odkryte ciałka były dla nich łakomym kąskiem. Popryskaliśmy się repelentami i jak najszybciej chcieliśmy znaleźć miejsce do biwaku. Sztuka ta udała sie po 30 minutach. Było miejsce na ognisko, blisko rzeki czyli ogólnie cud miejsce. Tylko te komary.. Rozbiliśmy ładny obozik, rozpaliliśmy ognisko używając jako rozpałki kory brzozy, która później wielokrotnie ratowała nam skórę nawet w najgorszych warunkach, i nawet prawie zagotowaliśmy na tym ognisku wodę. Dziewczyny i Tom rozwiesili pranie zrobione w Irkucku. Okazało się to chybionym pomysłem, bo w nocy przeszła nad nami burza i wszystko było całkowicie mokre.

Nasza trasa do obozu

 

Czekała nas 6 godzinna droga przez mokry las. A napisać muszę, że to było niezbyt przyjemne 6 godzin. Każde z nas przemokło do suchej nitki, zlał nas deszcz i przez ostatnie dwie i pół godziny kluczyliśmy po dolinie rzeki w trawach i krzewach. Przez całą drogę nie spotkaliśmy żywej duszy i liczyliśmy się z tym, że ten stan może się utrzymać przez cały nasz wypad w góry. To była wielka ulga kiedy w końcu doszliśmy do naszego obozu (mimo, że nie byliśmy pewni, czy jesteśmy w dobrym miejscu) i rozpoczęliśmy żmudne ratowanie naszego przemoczonego ekwipunku. Noc była zimna, ale czego innego się spodziewać na wysokości 1700 m. Miałem okazje podziwiać najpiękniejsze niebo jakie kiedykolwiek widziałem. Miliardy gwiazd i niezwykle wyraźna droga mleczna robiły piorunujące wrażenie. My sami, w dziczy, nad nami gwiazdy. Romantycznie.. Następnego dnia powitało nas poranne słońce. To było jak wygrana na loterii, jak dzień dziecka. Mimo to, nie mieliśmy ochoty na działalność górską i postanowiliśmy przeznaczyć ten dzień na regeneracje i suszenie rzeczy. Kiedy zaczęła nam powoli doskwierać nuda, Tomasz postanowił wybrać się na poszukiwanie brzozy abyśmy mogli rozpalać ogniska. Ja poszedłem zbadać szlak na SOAN (góra na którą mieliśmy zamiar wejść) a dziewczyny urządziły sobie kącik manicure. Później, kiedy tak sobie czekaliśmy na Tomka naszym oczom ukazali się ludzie idący z północy. Po krótkiej rozmowie z nimi dowiedziałem się, że właśnie kończą 200 kilometrowy szlak i przyjechali tutaj z Władywostoku. Sprzedali nam również mało pozytywną informację, jakoby tylko przez 3 dni z 16 mieli słońce. Kiepski prognostyk. Na koniec dali nam ogromna mapę całych Golców. Co prawda nie przyda nam się za bardzo ale będzie fajna pamiątka. Dzień już do samego końca płynął dość leniwie. Udało nam się ugotować pełnoprawny obiad dla Tomka i Anny na ognisku co uznaliśmy za duży sukces. A ile było radości przy takiej prostej czynności.  Ja z Martą pożywiliśmy się liofizolatem, który kupiliśmy jeszcze w Pabianicach. Żywność liofizolowana to żywność pozbawiona wody. Przez to jest lekka i zdaje się nieoceniona przy dłuższych wypadach z dala od cywilizacji. Po zalaniu wodą żarcie pęcznieje i można ze smakiem zjeść w miarę wartościowy posiłek. My korzystaliśmy z produktów firmy travellunch. Nazajutrz planowaliśmy wstać o 5 rano i jeśli pogoda będzie dobra, wyruszyć na SOAN.

 

No i o godzinie 5 przywitała mnie głucha, ciemna noc i deszcz. Do 6.30 ostał się tylko deszcz. I tak do 16. W końcu, w lekkiej mżawce, zdecydowaliśmy udać się na krótką przechadzkę. Tomasz w przypływie pogardy dla otaczającego go świata postanowił ruszyć w klapkach i kąpielówkach. Nawet mu nie próbowaliśmy tego pomysły wyperswadować bo znamy rezultat jaki byśmy osiągnęli. Po 2 godzinach pogoda była umiarkowanie chujowa ale na szczęście przestało padać. Wypad zakończyliśmy na szczycie o wysokości 2254 m. Po zejściu z powrotem do doliny nazbieraliśmy trochę drewna na ognisko. Mimo całego dnia opadów, pod dużymi iglakami zachowały się przyzwoicie suche gałęzie. Dzięki nim wieczorem znów zrobiliśmy obiad na ognisku. Pełny skill. Zmieniając temat, muszę wspomnieć co nieco o zachowaniu higieny w takich warunkach. Nie ma cudownego sposobu. Trzeba korzystać z lodowatej wody lub ją podgrzewać na ognisku. Wieczorne mycie dupy i jajec w lodowatym potoku, z którego woda jest tak zimna, że nie chce spłukiwać mydła, to nie jest to, co lubię najbardziej ale musiałem się do takiego stanu rzeczy przyzwyczaić. Tego dnia góry zebrały swoje pierwsze żniwo. Klapek Tomasza został porwany przez bezlitosny potok. Co czeka nas dalej..?

 

Kolejnego dnia taktyka nie uległa zmianie. Wczesne zbadanie pogody i decyzja. Niestety poranek znów okazał się pochmurny ale mimo to, podjęliśmy wyzwanie i wyszliśmy w góry. Po godzinie przedzierania się przez pole skalne doszliśmy do niewielkiego jeziorka. Dalej ruszyliśmy nieco do góry aż doszliśmy do końca doliny. Mieliśmy z Tomkiem nieco odmienne wizje, gdzie według mapy powinniśmy iść ale koniec końców poszliśmy moją drogą. Dość długo trawersowaliśmy niebezpieczny stok zbudowany z sypkich kamieni ale na szczęście obyło się bez poważniejszych problemów. Po 4 godzinach marszu doszliśmy do pięknej, niczym z bajki, dolinki. Według Marty była ona żywcem wyjęta z Teletubisiów. Niestety, mowy o ataku szczytowym być nie mogło. Mimo szczerych chęci nie za bardzo wiedziałem jak prowadzi szlak i za cholerę nie mogłem wypatrzyć z dołu którędy miałby on biec. Staliśmy tak u podnóża niemalże trzytysięcznika i myśleliśmy. Ostatecznie zdecydowaliśmy się wracać z kilku powodów. Po pierwsze okazało się, że dojście zabrało nam sporo więcej czasu niż zakładaliśmy i moglibyśmy wracać po ciemku, czego woleliśmy uniknąć w kiepsko znanym terenie. Po drugie chmury wisiały dość nisko, na oko na 2600 m i większość część podejścia trzeba by było wykonać w kiepskiej widoczności, bez żadnych oznaczeń szlakowych. Także rozsądek wziął górę i rozpoczęliśmy zejście. Ciekawostką jest, że w pewnym momencie na wysokości ok 2200, przy bryłach śniegu zobaczyliśmy komara. Siedział sobie jak gdyby nigdy nic na śniegu. Ręce nam opadły, te syberyjskie gnoje niczego się nie boją. Podczas zejścia postanowiłem, że jednak najlepiej jeździć w góry w październiku i wrześniu. Widoki są łaniejsze a i pogoda stabilniejsza.

 

Piąty dzień przyniósł dużo słońca. Niestety, był to czas kiedy musieliśmy schodzić bo powoli kończyło się nam żarcie a i straty w ludziach zaczęły coraz bardziej przybierać na sile. Anna była poobijana i odchodził jej paznokieć, Tomasz miał masę odcisków a ja i Marta też nie byliśmy pierwszej świeżości. Jakkolwiek wspaniale brzmi spędzenie tych kilku dni w dziczy na wędrowaniu po bezludnych i cudownych terenach, tak wymaga to niemałej dozy przygotowania fizycznego. A takie przygotowanie w zasadzie u każdego z nas leżało i kwiczało a my je jeszcze kopaliśmy. Marta i Anna poprzedni miesiąc spędziły w Belgii pracując, gdzie stać je było tylko na wybiegania. Ja też spędziłem miesiąc bez większej aktywności, podobnie jak Tomek. A jednak dziesiątki kilometrów z 20 kilogramowym plecakiem dają ostro w kość. Schodzić do cywilizacji zaczęliśmy dopiero około 12 i naszym celem było dotarcie do polany przed wioską. Szło się nieźle i czasowo wychodziło aż 2 razy szybciej niż w tamtą stronę. Po drodze spotkaliśmy kolejną parę wędrowców. Doskwierał nam trochę brak wody, bo o ile w tamtą stronę przy deszczowej pogodzie strumyków było mnogo, to teraz w promieniach słońca wszystkie powysychały. To zmusiło nas do dodatkowego godzinnego marszu, już po równinie, w kierunku wsi. Ostatecznie znaleźliśmy dobre miejsce na biwak przy rzece, około 2 kilometry przed Tagarchajem. Przy biwaku minęliśmy się z Izraelczykiem, który samotnie zmierzał tam, skąd my wracaliśmy. Pogadaliśmy chwilę wymieniając się doświadczeniami i ruszył dalej. A my ruszyliśmy rozkładać namioty. W międzyczasie mijał nas jeden samochód i miałem okazje uciąć sobie krótką pogawędkę z miłą Buriatką. Mówiła, że wiezie mężowi, który pracuje przy sianokosach, chleb. Określiła Dolinę Tunkińską jako drugą Szwajcarię. Nie wiem, w Szwajcarii nie byłem jeszcze.. Przyszedł czas standardowego uruchomienia kuchni polowej, na której Tomek wyczarował z kurek, keczupu i oliwy przepyszną pastę do chleba. Po tygodniu jechania na chemicznym gównie była to miła odmiana. Było niestety tego na tyle mało, że musiałem zadowolić się jedynie kilkoma kęsami. Rozpaliliśmy duże ognisko i popijając piwko, po które Tomasz z poświęceniem wybrał się do wiochy, miło spędziliśmy wieczór.

 

W nocy obudził mnie szelest. Należy w tym miejscu wspomnieć, że z gór nieśliśmy ze sobą wszystkie śmieci. Jeden z worków leżał tuż przy namiocie. Przez myśl w takich chwilach przebiegają różne myśli. Niedźwiedź? Niee, w tych rejonach nie powinno być niedźwiedzi.. Czy na pewno? Chyba..? Na pewno. Trzeźwo myśląc, stwierdziłem, że to musi być pies. Zacząłem pukać w ścianki namiotu i chrobotać jak.. jakieś wymyślone coś, żeby odstraszyć zwierzaka. Zwierz jak na złość, zdawał się sobie nic z tego nie robić. Perspektywa wyjścia z namiotu raczej mi się z wielu względów nie uśmiechała, więc pozostało mi zaakceptować oblężenie. Obudziła się również Marta. Na pierwszy ogień od razu poleciał temat z niedźwiedziem ale udało mi się ją przekonać, że to raczej nie on i powinniśmy przeżyć. Zwierzak po dodatkowym przeczesaniu naszych menażek w końcu się oddalił. Przyjęliśmy to z ulgą i udało nam się zasnąć. Rano zastaliśmy rozgrzebane śmieci, rozdartą folię z żarciem i rozprutą decathlonową torbę Anny. To jednak nie był koniec naszej przygody ze zwierzętami. Tego poranka przez nasz mały obóz przewaliły się 3 stada bawołów syberyjskich. O ile pierwsze stado minęło nas tuż obok, tak drugie przeszło niczym huragan. Tomasz był w tym czasie na grzybach więc ominęła go ta trauma. Widząc, że bawoły nacierają prosto na mnie rzuciłem się do ucieczki, to znaczy odszedłem na 5m od obozu. Trochę mało bohatersko postanowiłem zostawić nieświadome niczego dziewczyny w namiocie. Jednak kiedy jeden z bawołów postanowił wsadzić swoją wielką mordę do środka namiotu, ciężko było to dalej ukrywać. Dziewczyny zastygły w przerażeniu ale na szczęście bawół szybko się oddalił, w napadzie szału chwytając pełną torebkę przyprawy chilli! Mam nadzieję, że przeczyści gnoja porządnie. Całe szczęście wyszliśmy bez szwanku, ale było groźnie. Tomek wrócił po 2 godzinach grzybobrania z jednym koźlakiem. Niezły wynik. Zebraliśmy się znowu około południa i musieliśmy dojść do Arszanu około 15 km. Po poprzednim dniu wszyscy byliśmy bez sił i tempo było wyjątkowo marne. Kiedy zostało nam do celu jeszcze około 8 km, niespodziewanie zatrzymało się obok nas Suzuki w pikapie. Wyobraźcie sobie nasze szczęście, gdy z obolałymi plecami, nogami i ramionami zostaliśmy dowiezieni do miasta. Co więcej kierowca od razu zorganizował nam nocleg u znajomej po dość dobrej cenie. Warunki bez szału, ale przestronnie. Zresztą cokolwiek wystarczyło, byle można było się glebnąć na łóżko. Ciepłej wody, jak to zazwyczaj na Syberii, oczywiście nie było, ale po górskich kąpielach nie było to dla nas problemem. W końcu zawsze można było sobie wodę zagotować.

 

Po ciepłej kąpieli z użyciem garów i misek, zrobieniu prania i zjedzeniu czegoś ruszyliśmy do centrum Arszanu aby jeść dalej. O ile w górach jedliśmy żeby żyć, tak tutaj postanowiliśmy żyć, aby jeść! Obskoczyliśmy 3 lokale, w których raczyliśmy się piwem i tradycyjnymi daniami kuchni buriackiej. Pozy, czeburki, bliny, szaszłyki i zupy co rusz trafiały na nasze talerze. Większości z nas najbardziej do gustu przypadły pozy i bliny. Te pierwsze, to mięsno-cebulowy farsz zawijany w ciasto. Trochę podobne do naszych pierogów, ale wyglądają jak małe sakiewki. Najpierw lekko się je nadgryza aby wypić ze środka smaczny rosół a później można przystąpić do normalnej konsumpcji. Wszystko to oczywiście gołymi rękoma. Bliny to z kolei bracia naszych naleśników w wersjach na słono, słodko i bardziej słodko. Po tej uczcie w końcu udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Już w mieszkaniu siłując się kluczem w zamku jakimś cudem udało mi się go złamać i tym sposobem zostaliśmy uwięzieni od środka. Na szczęście byliśmy na parterze. Postanowiłem się tym martwić następnego dnia. Tego wieczoru nie mieliśmy siły nawet na rozmowy i do snu poskładaliśmy się niczym domki z kart.

 

Drugi dzień w Arszanie został przeznaczony na aktywny luz. Rano gospodarz na szczęście otworzył nas bez szwanku dla zamka i mojego portfela. Zdecydowaliśmy się iść pozwiedzać. Na pierwszy ogień poszedł Dacan – buddyjska świątynia. Buriaci są w większości wyznawcami Buddyzmu a w następnej kolejności Szamanizmu. Z tymi drugimi nie miałem niestety okazji porozmawiać, widziałem tylko na brzegach Bajkału jedną kobietę, która zadawała się odprawiać szamańskie modły. W drodze do świątyni trafiliśmy na przepiękną polanę gdzie były poustawiane ogromne ilości piramidek z kamieni. Każdy pielgrzym który mija taką piramidę, powinien dołożyć kamień i obejść ją raz zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Sam Dacan nie zrobił na nas ogromnego wrażenia. Weszliśmy do środka, gdzie, jak się później okazało, złamaliśmy co najmniej połowę zasad dacańskiego savoir vivre. Co zrobić, plebs z Polski to my. Następnie czmychnęliśmy na wodospady Kyngargi, po drodze próbując wód ze źródeł mineralnych. Poszczególne źródła różniły się temperaturą wody oraz stopniej jej zmineralizowania. Co ciekawe, masa lokalsów sprzedawała PUSTE butelki, bo sama woda była darmowa. Wodospady okazały się ładne, ale to było za mało aby nas zachwycić po górskich krajobrazach. Nasz czas w Tunkińskiej Dolinie dobiegł końca. Zrobiliśmy imprezę pożegnalną w małym gronie. Oczywiście nie mogło na niej zabraknąć rosyjskiej wódki pitej w szklankach. Musieliśmy jednak uważać, bo następnego dnia, z samego rana ruszaliśmy do Ułan-ude, stolicy Buriacji.

 Tekst pochodzi z mojego pierwszego bloga http://marianpage.na8.pl

Przejdź do części III

podziel_sie

0 Komentarzy

Zostaw komentarz

Twój mail nigdy nie zostanie udostępniony osobom trzecim. Wymagane pola są zaznaczone.