Mój wewnętrzny leń nie wytrzymał naporu słońca na poły namiotu i musiałem dać za wygraną. Po wciągnięciu świeżego powietrza przez nozdrza od razu przybyło mi energii. Od kilkunastu godzin nie jadłem nic prócz orzeszków, które wczoraj podarował mi mój ostatni paputczik. Chleb się skończył a dzień ułożył się tak, że nie miałem gdzie dokupić jedzenia. Chwała Bogu za orzeszki!
Niespieszno ogarnąłem cały majdan, wykąpałem się w zimnej rzece i byłem gotów do dalszej drogi. Po raz kolejny ustawiłem się przy drodze i czekałem. Step na dobre zdominował krajobraz i nawet ciężko było wypatrzeć krzewy, które dawałyby choć złudne nadzieje cienia. Do przejechanie na ten dzień miałem zaplanowałem raptem 100 kilometrów, czyli formalność. Czekałem prawie 2 godziny ale jak już się doczekałem, to ruszyła lawina nieoczekiwanych zdarzeń.
Zabrał mnie Aleksiej, szalony, jak się miało okazać, doktor z Petersburga, pracujący na Ałtaju. Nadszedł weekend, więc wsiadł w samochód i z samego rana wyruszył z Gornoałtajska bez konkretnego planu. Przyjemnie nam się gawędziło na standardowe, zapoznawcze tematy. Interesujące wydało mi się, że istnieje program zachęcający lekarzy do przenosin na prowincję. Taki specjalista otrzymuje jednorazowe wsparcie w postaci miliona rubli, co z drugiej strony nie jest aż tak dużą kwotą. Aleksieja przyciągnęła tutaj raczej romantyczna wizja bycia felczerem gdzieś daleko na Syberii, w służbie potrzebującym.
Wyglądało na to, że jednym rzutem dojadę do Kuraja, skąd nazajutrz planowałem udać się na upragniony lodowiec Aktru. Po drodze było kilka ciekawych miejsc do zobaczenia, a Aleksiej chętnie się przy nich zatrzymywał. W pamięci na pewno zachowam jezioro gejzerów z niezwykle błękitną wodą, której takiej intensywnej barwy nadawały związki chemiczne ulatniające się spod powierzchni.

Prawdziwy spektakl zaczął się kiedy wjechaliśmy na Kurajski Step. Swoje ośnieżone czapy odkrył grzbiet Siewieroczujski i pozostawił mnie z rozdziawioną paszczą. Porażające piękno którego nie oddadzą żadne zdjęcia. To po prostu trzeba zobaczyć.
Dojeżdżaliśmy do wioski Kuraj i chciałem już wysiadać. Aleksiej zaproponował, żebym pojechał z nim zobaczyć miejsce o intrygującej nazwie Mars, gdyż później i tak miał zamiar wracać przez Kuraj. Czasu do zmierzchu było sporo, nie miałem żadnych planów, więc chętnie przystałem na propozycję.
Z Czujskiego Traktu zjechaliśmy w jakiejś zabitej dechami Ałtajskiej wsi. Rozkład takich wsi jest niepodobny do niczego. Prawdopodobnie nie istnieje jakiekolwiek planowanie i ma się wrażenie, że domu są po prostu porozrzucane losowo na pewnym obszarze. Wiele z nich było już opuszczonych, większość jawiła się jako obraz nędzy i rozpaczy, a jedynie kilka wyglądało na zadbane. We wsi trwała jakaś uroczystość, prawdopodobnie ślub albo dożynki, ale nie miałem okazji przyjrzeć się bliżej. Szukaliśmy wylotu na Mars (jak to w ogóle brzmi). W końcu się udało i po kilkukilometrowej jeździe szutrową i wyboistą drogą dotarliśmy na miejsce.

To było dosłownie doświadczenie z innej planety. Kolory skał, ogrom stepu, góry i roślinność zachwycały. Niegdyś było to miejsce eksploatacji siarki i innych metali, stąd takie fantazyjne kolory. Błądząc po okolicy, zdarzało się, że przelatywały nad nami orły. Jeden z nich przycupnął niedaleko nas, a ja zachęcony jego bliskością, postanowiłem nieco podejść. Dopóki nie zbliżyłem się na odległość kilkunastu metrów, ani drgnął. A nawet wtedy, kiedy już myślałem, że zwyczajnie wzbije się w powietrze żeby uciec od intruza, on zaczął rozpościerać skrzydła i odsuwać się małymi susami. Po krótkiej zabawie w kotka i myszkę dałem mu spokój.
Myślałem, że to już koniec miłego dnia i nasze drogi rozejdą się w Kuraju. Nic z tego. Aleksiej nagle wypalił, że skoro i tak nie ma planów, może by poszedł ze mną na lodowiec. Zrobiliśmy mały rekonesans cen za transport z Kuraja do bazy Aktru, ale były dość zaporowe – 5000 rubli w jedną stronę, niezależnie od ilości osób. A innych turystów prócz nas nie widzieliśmy. Aleksiej wykonał jeszcze telefon do znajomej, z pytaniem, czy da rade wejść w trampkach i lekkim dresie, bo nic innego ze sobą nie miał. Trampki, dres, lodowiec? Nie ma problemu! Pajechali..
Zapadał zmrok, a do pierwszej bazy mieliśmy około 20 kilometrów. 20 ciężkich kilometrów, po stepie, bez znajomości drogi, kompletny offroad. Terenowe Suzuki miało przejść naprawdę poważny test. Drogę zgubiliśmy po kilku minutach i zatrzymała nas rwąca rzeka. Musieliśmy szukać płycizny lub mostu. Jechaliśmy wzdłuż brzegu po kamieniach, trawach i przeróżnych wyrwach w ziemi. Znaleźliśmy most i za rzeką otworzył się step, przez który musieliśmy znaleźć bezpieczną drogę do wejścia w dolinę. Prócz kiepskiej mapy na telefon, nie mieliśmy nic. Drogi pośród stepu rozwidlały się, krzyżowały i co raz prowadziły nas na manowce. Zrobiło się praktycznie ciemno i naszym jedynym wskaźnikiem było orientacyjne położenie GPS na mapie. Zatrzymały nas bagniska. Wysiedliśmy z auta wybadać, czy da się po tym przejechać. Pierwszy krok na grząskim gruncie upewnił nas, że nie ma takiej opcji. Trzeba było zawrócić i szukać innej drogi. Zajechaliśmy na pagórek, gdzie stał samotny drewniany dom. Na nasze pukanie nikt nie odpowiadał i w dalszym ciągu musieliśmy liczyć na siebie. Poprowadziłem Aleksieja na czuja, aby ominąć bagniska od strony północnej. Znaleźliśmy bród, który wyglądał obiecująco. Postanowiliśmy zaryzykować i jechać kawałek rzeką. Z duszą na ramieniu pokonywaliśmy powoli kolejne metry a Suzuki co chwila wspinało się na półmetrowe głazy dając wrażenie, że zaraz się wywrócimy. My jednak utrzymaliśmy pion i znaleźliśmy drogę, która, jak się zdawało, powinna doprowadzić do obozu. Nie dane było nam się długo cieszyć. Aleksiej stracił impet przy przejeździe przez małe bagno i zakopaliśmy się. Suzuki stanęło jak wryte. Wtedy, jak gdyby nigdy nic, doktorek sięgnął do bagażnika po wyciągarkę i wyraźnie podniecony zaczął śmiać się, że zaraz wyciągniemy dziada, że nie z takiego syfu już wychodził. Zaczepiliśmy hak o wielką skałę i mieliśmy tylko nadzieję, że nas nie zabije jeśli się z niej wyślizgnie. Wyciągarka zrobiła robotę, my przeżyliśmy bez szwanku i ruszyliśmy dalej. Ostatni kilometr to nierówna walka samochodu i umiejętności Aleksieja z drogą po której nigdy bym nie zaryzykował jazdy w dzień, a co dopiero w nocy. Suzuki było niezmordowane i po kolejnych akrobacjach, które według wszelkich zasad fizyki powinny były zakończyć się wywrotką, postawiliśmy nasze ubłocone stopy w bazie. Przejechanie 20 kilometrów zajęło nam 2,5 godziny, ale najważniejsze, że się udało.

Wzięliśmy na noc mały domek. Ciepłej wody brak, ale przynajmniej było trochę prądu do 22. To już półmetek mojej podróży, ale dzięki takim dniom jak ten, czas leci nadzwyczaj szybko. Szalony doktorek zaczął mnie upominać za przekleństwa podczas jazdy, bo zdarzyło mi się na wielkich wybojach ze dwa razy powiedzieć „bladź”! Przed snem zaserwował sobie jeszcze porcję ćwiczeń na brzuch. Chyba mam do czynienia z lewakiem i cyklistą.. W tym wszystkim zorientowałem się, że przez cały dzień kompletnie nic nie zjadłem. Na szczęście w Kuraju zrobiliśmy zakupy na dwa dni, więc urwałem kawałek chleba, zaparzyłem herbatę i półświadomy, powoli popadałem w objęcia morfeusza..