Koh Lanta, czyli życie na wyspie

Po deszczowym i gorącym Bangkoku przyszła pora na zmianę klimatu. Zapragnęliśmy w końcu doświadczyć błękitnego morza, złotego piasku, palm kokosowych i lekkiej bryzy na twarzy. Jednym z niewielu planów, jaki mieliśmy wyklarowane przed wyjazdem, były przenosiny z Bangkoku na Koh Lantę – jedną z większych wysp na południu Tajlandii. Od celu dzieliło nas około 800 kilometrów i po rozpatrzeniu opcji: pociąg, samolot i autobus, wybór padł na autobus. Wychodziło najtaniej i w dodatku oszczędzaliśmy pieniądze na jednym noclegu, ponieważ kurs był realizowany nocą. Okazało się to być bardzo dobrym wyborem, bo prócz pieniędzy w portfelu, doświadczyliśmy również ciekawej rzeczy. Po kilku godzinach jazdy autobus zatrzymał się przed dużym budynkiem, do którego wprowadzono nas na posiłek. Rzecz jasna, wliczony w cenę biletu. Usiedliśmy przy sześcioosobowym osobowym stole i każdy otrzymał miseczkę „ryżowej owsianki”. Pośrodku stołu znajdowało się obrotowe podwyższenie, na którym leżały cztery półmiski z których można było sobie nakładać dodatki do ryżu wedle uznania. Po takim posiłku ładowaliśmy się do autobusu i już bez przerw dojechaliśmy do Krabi a następnie na Koh Lantę. 

Nasze wrażenia z Bangkoku

Po dość wyczerpującej podróży, głównie za sprawą nieprzespanych ośmiu godzin na lotnisku Doha w Katarze, w końcu udało nam się dotrzeć do parnego Bangkoku. Po wyjściu z samolotu, tropikalny klimat momentalnie chwycił nas za gardła. Wysoka wilgotność i temperatura sprawiają, że po upływie kilkunastu minut po plecach ciurkiem zaczyna spływać pot a ubrania dziwnie się lepią do spoconej skóry. Ciężko było oczekiwać innej reakcji organizmu po przylocie z już coraz bardziej zimowej Polski. Skierowaliśmy nasze kroki do hali przylotów i po sprawnej odprawie wizowej mogliśmy powiedzieć, że Azja stoi dla nas otworem. Marta już opisała nasze pierwsze chwile w Bangkoku a spędziliśmy tutaj jeszcze kilka dni, mając okazję nieco liznąć tej wielokulturowej mieszanki.

Podróż się rozpoczyna

Cześć czołem!

Oto nadszedł długo wyczekiwany przez nas okres w życiu, którym jest wyjazd do Azji Południowo-Wschodniej. Podróż tą planowaliśmy z około półrocznym wyprzedzeniem. Właściwie słowo „planowaliśmy” jest mocno na wyrost. Pamiętam jak pewnego pięknego dnia jedliśmy obiad w Galerii Łódzkiej i tak sobie gawędziliśmy o wyjazdach. Mariusz zawsze będąc w sklepach, rzuca hasłami typu :„ Fajnie by było zamieszkać na wyspie i zostać rybakiem” , „Jedziemy do Meksyku”, „ Zostanę mędrcem”, czy też „ Ja to chciałbym być starym człowiekiem”,  zdając sobie sprawę, że jego słowa idą w eter i nie mają zbytnio sensu. I tym razem będąc w centrum handlowym, padło: „ A może by tak pojechać do Azji, na długo, może pół roku, bez biletu powrotnego!”  i zapaliła mi się lampka w głowie! Tak, super pomysł, przygoda życia, jedziemy! Od słowa do słowa postanowiliśmy jechać  w podróż do tego egzotycznego raju z biletem w jedną stronę, uścisnęliśmy sobie dłoń w ramach przypieczętowania decyzji  i  oto stało się: dziś siedzimy w hotelu w Bangkoku i nie dowierzamy, że nam się udało:).